No cze, Joel! Co tam w Szwecji słychać? Lubię Szwecję – Ikea i te sprawy. Volvo też ok. W ogóle fajnie, że odpisujesz na wiadomości na fejsie. Wy Szwedzi jesteście jacyś tacy dziwny. Zresztą wszyscy Skandynawowie.
Właśnie – bo Ty płytkę nagrałeś. I jak tam? Dobrze? Chciało Ci się tak debiutować na starość? A! Tak, tak – lepiej późno niż wcale, wiadomo.
Ale ciężko jest wyrwać na Twoją muzykę, ziomek. Nie no, fajnie grasz przecież. Trochę na jedno kopyto, ale ładnie. Mgiełka, progresja i te sprawy. Pop – podobno słowo klucz.
A niby eklektyzm. Widać, a nawet słychać w sumie, żes coś kiedyś jazzował, mordo.
Ale Pandę to Ty chyba lubisz, co?
Też lubię siedzieć na chacie. Wiosna? Nie wiem.
Gitarka, syntezator i ajfon?
Bitelsami to się wszyscy inspirują od 1960 roku. Ogarnij, gościu.
Ta, każdy musi mieć faze na shoegaze. Velvet Underground znamy, lubimy.
Ha! Moondog? Przecież jego już brachole Waglewscy samplowali w dwa jedenaście.
J Dilla jasna sprawa. Każdy wpierdala pączki.
Ale idź mi z tym Liturgy. Metalo-polo nie chcemy!
No, brzmisz na Szweda.
Tło Ci wyszło. Nie za gęsto, jest przestrzeń.
A pamiętasz zeszły rok, jak ‚mówiłeś cześć’? I te sierpniową noc, kiedy płakałem? Nie? Ja pamiętam.
Myślałem, że jesteśmy kumplami.
5+/10
Miesięczne archiwum: Kwiecień 2017
10 lat bycia Pandą, 7 lat bycia Sebą
Dokładnie dziesięć lat temu wiosna została przywitana, jak nigdy. Dokładnie przed dekadą, 20 marca 2007 Panda Bear wydał „Person Pitch” – jeden z tych albumów, który wszystko zmienił.
Ze mną płyta jest od siedmiu lat, choć mam wrażenie, że od zawsze. Dopiero teraz zacząłem zauważać, jak ważnym punktem odniesienia się dla mnie stała.
Lennox, nagrywając „Person Pitch” w swym domowym studio w Lizbonie, skondensował do postaci niespełna 46-minutowego krążka wszystko to, czego szukałem, szukam i szukał będę w muzyce.
Budzi także te dobre wspomnienia i zabiera mnie do czasów za którymi tęsknie najbardziej. Kiedy codzienna pobudka o szóstej rano była przyjemną rutyną, kiedy ból głowy z niewyspania, stawał się czymś dziwnie kojącym, kiedy dwugodzinne podróże w zdezelowanych autobusach jawiły się jako najwspanialsze wyprawy, a znajdujące się w nich stare siedzenia, dawały niespotykany komfort. To wtedy muzyka mnie kształtowała, to wtedy uczyłem się kochać i być kochanym. To było szczęście. Szczęście, które docenia się po latach, kiedy się je już straci.
Przecież ja nawet doskonale pamiętam wieczór, kiedy te płytę poznałem. W ferworze poznawania dokonań Animali, w końcu postanowiłem sprawdzić, co tworzyli solowo członkowie zespołu. Dorobek w zasadzie miał tylko Panda. Postanowiłem, że zacznę od tej płyty, która odbiła się najszerszym echem, czyli właśnie od „Person Pitch”. Pamiętam pierwsze dźwięki otwierającego płytę „Comfy in Nautica”. Kto by wtedy pomyślał, że będzie to początek czegoś, co już nieprzerwanie będzie mi towarzyszyło przez lata. Ale ten wieczór… pamiętam. Środek tygodnia, powinienem się już dawno położyć. Siedziałem w swoim pokoju, paliło się główne światło – było zdecydowanie za jasno. I te dźwięki. Dobrze, że to zostaje. Niesamowite.
Pięć lat temu, kiedy już doskonale znałem „Person Pitch”, ktoś bardzo wyjątkowy podarował mi tę płytę. Tak, po prostu – bo wiedziała, że ją lubię. Od tamtej pory wymiar unikatowości tego albumu stał się dla mnie jeszcze większy.
Całość sprowadza się do konkluzji, że choć wszystko się zmienia, wielkie miłości wygasają, przyjaźnie więdną, mury padają, elektrycy obalają komunę, świnie zastępują świnie przy korycie, to te emocje są czymś stałym. One się nie zmienią i będą zawsze. Dzięki nim przypominam sobie, że żyję.
Szukajcie swoich punktów odniesienia i cieszcie się wiosną. Ja też się postaram, choć moja ulubiona część wiosny się już skończyła (pozdro Żeromski, hehe).
Po co płakać, jak można płakać i tworzyć?
Dirty Projectors jakie było każdy widział i słyszał. Ot, kolejny hyped by Pitchfork zespół, który coś tam sobą prezentował. Oczywiście, jak to w takich przypadkach bywa, fundamentem owego szumu było jedno wydawnictwo i to pomimo niemałego dorobku już wtedy. Ale rzeczywiście dopiero„Bite Orca” z 2009 roku spowodowała, że ekipa z Bronksu stała się modna. No, ale sorry – ja tam nigdy nie doznawałem za bardzo. Kilka momentów na każdej płycie się znajdzie, ale co mi po momentach, jak brakowało konkretów. Dźwięki bywały nieraz całkiem klawe i przyjemniackie, ale czegoś im brakowało. Pan frontman David Longstreth uznał za stosowne, by „to coś” w końcu nadeszło. Ale ile smutnych rzeczy się musiało stać po drodze, ech. Lwia część zespołu odeszła, czy to działać w innych, czy solowych projektach, David rozstał się z długoletnią partnerką Amber Cofman, nomen omen także do niedawna członkinią zespołu. I świeżo upieczony brodacz Longstreth został nam sam pogrążony w smutku, który przekuł w dzieło co najmniej ciekawe. „Keep Your Name” zaskakuje swoją stylistyką , formą oraz użytymi w nim środkami. Nie mamy tutaj do czynienia z alt-art-indie-rock-popem, jakim raczył nas do tej pory brooklyński kolektyw, a z popem iście eksperymentalnym. I to jest wzór do naśladowania ten David. Gdybym mógł cofnąć do czasów podstawówki, kiedy Pani Basia zadawała nam pracę domową i kazała napisać, kto naszym zdaniem wart jest naśladowania. Gdybym wtedy wiedział to, co teraz, napisałbym, że David Longstreth, bo nie dał się cierpieniu, tylko stworzył przez dzieło piękne, zaskakujące i osobliwe. Nie dopuścił do degeneracji, a twórczo wręcz rozkwitł. Pewnie nie dostałbym wysokiej oceny, bo obok koledzy wybrali Jana Pawła, bo papież, no i Polak! Albo Witka Pyrkosza (serio), bo spoko sobie gra w „M jak Miłość”, a ja wymyślam jakiegoś gościa. No, ale przecież nie wszystko musi być takie oczywiste? Ta piosenka nie jest i tym w głównej mierze zachwyca.
Heh, ale nie płacz już, typie.